17.01.2018

Gruzja - na czaczy do Ushguli


Pojechaliśmy do Swanetii na trekking, taki dłuższy kilkudniowy z całym dobytkiem na plecach. Jest tu taki polecany, z Mestii do Ushguli, 3 - 4 dni. Nawet dobrze zaczęliśmy wychodząc z miasteczka właściwą drogą. Tylko potem coś poszło nie tak...
Już sam dojazd do Mestii może być całkiem ekscytujący. Zależne jest to w dużej mierze od temperamentu kierowcy naszej marszrutki. Droga jest kręta, typowo górska, wije się zboczami, ciasnymi zakrętami nabiera wysokości. Natomiast gruzińscy kierowcy zdają się nie dostrzegać tych drobnych trudności i pędzą najczęściej ile fabryka dała. Hamowanie silnikiem? Zapomnijcie. Pojęcie w tych stronach totalnie abstrakcyjne. Do smrodu palonych okładzin trzeba się po prostu przyzwyczaić.

A potem jest się w Mestii. To główny punkt tutejszych górskich podbojów. Hostele, knajpy, guesthousy, sklepy, kempingi, co kto lubi. My postanowiliśmy nie zwlekać i czym prędzej wejść na szlak.
Początek drogi to asfalt, nuda, monotonna próba oddalenia się od miasteczka. Plecaki ciążą, żar leje się z nieba. Naprawdę nie ma się co dziwić, że kiedy zatrzymuje się koło nas wyrównywarka - taka duża maszyna do pracy przy budowie dróg - a kierowca proponuje podwózkę informując, że jedzie do Ushguli, korzystamy z okazji. Przecież złapać takiego stopa to niecodzienność. Szybko ustalamy, że trekking zrobimy w drugą stronę. 

Podróż nie należy do najwygodniejszych, ja stoję na stopniu, z jedną nogą opadającą w stronę wielkiego koła, Kasia siedzi w środku na drewnianej skrzynce. No i prędkość raczej nie należy do zawrotnych. Chociaż na tej trasie to może cieszyć. 

Za to widoki przecudne, najpierw przed nami piętrzy się Tetnuldi, kiedy serpentyna zawija widzimy rogi Ushby - wygląda piorunująco. Po kilkudziesięciu minutach nasz kierowca robi przerwę. Chętnie korzystamy mogąc rozprostować nogi. Ten jednak na przerwę wyciąga z kabiny pięciolitrowy baniak z ciemno-pomarańczowym płynem, plastikową półlitrową butelkę i piwo. Najpierw z butelki robi szklankę odcinając jej górną część, potem otwiera piwo, a na końcu nalewa dziwnie pachnący płyn do zaimprowizowanej szklanki. I nie żałuje. Wypija całą szklankę i przepija piwem, następnie uzupełnia ją i podaje mi.

Na pierwszym postoju napełniał tę szklankę jeszcze dwa razy. Potem jazda stała się zdecydowanie weselsza. Doznałem dziwnego pobudzenia i nagłego przypływu euforii. Co tu dużo gadać, po drugim chyba postoju krzyczałem, że kocham Gruzję. W międzyczasie jeszcze pomagaliśmy robotnikom przy budowie drogi próbując coś tam wyrównać. Nie wiem jakie były tego efekty ale ruszyliśmy dalej. 

Na kolejnym postoju, do czaczy znowu doszło piwo. A potem pamiętam tylko, że nasza maszyna się zepsuła, ściągaliśmy koło a i tak okazało się, że trzeba ją zostawić. Później długo jeszcze moje ciało znajdowało się w ruchu, do samego wieczora w Ushguli ale mój umysł został całkowicie sparaliżowany i odcięty.




Rankiem myślałem, że z suchoty spłonie mi gardło, zwyczajnie zatrze się przy próbie przełykania powietrza. Na przekór wszystkiemu jednak pogoda była wspaniała. Ruszyliśmy doliną w kierunku lodowca Szchary. Mijali nas turyści na koniach, na piechotę, w samochodach a my powoli snuliśmy się do podnóża góry. 

Chłód bijący od lodowca był zbawienny. Szchara to najwyższy szczyt Gruzji chociaż widokowo niczym się nie wyróżnia. Kaukaz ma w ofercie szczyty, od których nie można oderwać wzroku.







Kolejnego dnia czuliśmy się zdecydowanie lepiej. Niestety prognozy pogody nie były zbyt obiecujące. Miało nadejść oberwanie chmury. Pozostało nam zatem odpuścić trekking i wrócić do Mestii terenówką. Ten przejazd rzucił nieco światła na tę część trasy, która umknęła mi z powodu alkoholowych ekscesów i umysłowej niemocy.
A w Mestii wieczorem zalało świat.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz