27.11.2017

Opowieść w mokrych butach


Chodzić mi się zachciało. I co dziwne, zachciało mi się chodzić jeszcze w Gruzji, kiedy taszczyłem po górach ponad 15 kilowy plecak. Widocznie organizm się jednak nie nachodził. No to poszedłem, z Wołosatego na zachód, Głównym Szlakiem Beskidzkim. Nie liczyłem, że przejdę go w całości, bo nie miałem wystarczająco czasu. Chciałem wędrować, a  GSB dawał ku temu wyborną sposobność.

Dobra karma czasem pojawia się niespodziewanie. Nie zwiastuje jej nic, a wręcz przeciwnie, wszystko przed nią wskazuje na coś odwrotnego.
- Gdzie lecicie?
- W Bieszczady.
- To idealnie!
Trzydzieści minut wcześniej, na dworcu w Sanoku, dwóch facetów proponowało mi zrzutkę na taksówkę do Baligrodu.
- Będzie jakieś 130-160 zeta – zachęcali.
Była też dziewczyna wspominająca o autobusie odjeżdżającym po 11 do Ustrzyk Dolnych, gdzie z kolei należy się przesiąść do następnego jadącego do Ustrzyk Górnych. Tymczasem wystarczyło przejść się, może kilometr, w stronę wylotówki na Lesko i wystawić łapę, by znaleźć się w bmw jadącym wprost do Ustrzyk Górnych. 
Pogoda za oknem była idealna. Jesienne słońce rozpalało lasy setkami odcieni umierających liści.
- Nie wiem jak to jest, ale zawsze jak wjeżdżam w Bieszczady, z automatu poprawia mi się humor – rzuciłem do moich towarzyszy – młodego chłopaka z piękną pasją i pomysłem na siebie i jego matki. Jechali w góry na jeden dzień, skorzystać z pogody. Mieli na tyle blisko, że jednodniowy wypad miał sens. Ja przejechałem całą Polskę i miałem do dyspozycji prawie dwa tygodnie.
W Ustrzykach Górnych Filip stwierdził, że te sześć kilometrów do Wołosatego też mnie podrzuci (uroki kierowców, którzy w swoim życiu też doświadczali jeżdżenia na stopa). W optymistycznej wersji zakładałem, że w ogóle uda mi się przez całą niedzielę, tu dotrzeć, że pozostanie tylko znaleźć kwaterę, zalec i rano ruszyć na szlak. Tymczasem o 11 stanąłem u jego początku (albo końca). Główny Szlak Beskidzki – mój towarzysz przez najbliższe dni.

Według oznaczeń na mapie miałem przed sobą jakieś 22 km i 7 godzin marszu. Było przyjemnie ciepło jak na koniec października i słonecznie. Nie można prosić o lepsze warunki do wędrówki. Nigdy wcześniej nie szedłem szlakiem przez Rozsypaniec i Halicz. Z początku, za zakazem wjazdu, wiedzie on dziurawym asfaltem, który – jak większość takich dróg w Bieszczadach – sprawia wrażenie, jakby prowadził tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Później jednak odbija w lewo na starą drogę prowadzącą do granicy z Ukrainą, na Przełęcz Bukowską. Ten odcinek nieśpiesznie pnie się do góry, nabierając wysokości w otulinie żółto-czerownych lasów. Dopiero za Przełęczą wychodzi na połoninę, z której rozpościera się panorama na Tarnicę oraz ukraińską część Bieszczadów. 



Ścieżka przez Rozsypaniec i Halicz jest czystą przyjemnością – morze traw skąpanych w słońcu jest jak balsam dla zmęczonych oczy. Od południa wzmaga się zimny wiatr, pewnie ten sam, który jutro zapewni cały dzień w deszczu. 
Od Przełęczy Goprowskiej zaczynają się schody, wyglądają na dosyć nowe. Na całym szlaku to one dają się najbardziej we znaki – ich układ całkowicie zaburza anatomię ruchu. 



Na Tarnicy jestem po raz trzeci w życiu. Po raz drugi mogę podziwiać – lekko już znikający w chmurach – krajobraz. Chyba wszedłem tu bardziej z obowiązku, albo, że wypada, bo wcale mi się nie chciało. Ale jak tego nie zrobić skoro to tylko piętnastominutowe odbicie od głównej ścieżki. 


Zejście do Ustrzyk nieco się dłuży ale i tak wyprzedzam przewidywania i chwilę po 17 mam już zaklepany nocleg.

Za oknem sceneria jak z planu Watahy. Góry toną w chmurach, siąpi deszcz a widok z okna mam na, znany z serialu, budynek straży granicznej z biało-czerwonym masztem antenowym. Niech się wypada, bo co by nie było, jutro ruszam z samego rana.



Nie pada. Ale świata nie widać. Szosa w Ustrzykach wygląda jak ponura droga do zatracenia. W lesie, ktoś poprzetykał mgłę bukami, ale tylko w promieniu kilkunastu metrów, dalej jest tak gęsto, że nawet buka nie wciśniesz. Za to nad granicą lasu warunki zimowe. Pizga, a wiatr podcina nogi. Trawy okrywa srebrny szron. Połoniny to miejsce o najlepszych walorach widokowych w Bieszczadach, widać stąd Tarnicę, Rawkę, masyw Otrytu a przy dobrej pogodzie i Tatry można dostrzec. Na szczęście, poza Tatrami, doświadczyłem tych widoków już wcześniej. Dzisiaj pozostaje zwyczajnie brnąć do przodu. 




O 11 jestem w Berehach. Przede mną na Wetlińską rusza pluton wojska. Trochę za nimi grupka studentów. W końcu, kiedy już poprawiłem bilans energetyczny i ubrałem się nieco bardziej adekwatnie do warunków, ruszam i ja. 

- Dzień dobry. – słyszę mijając część, już podzielonej trudami podejścia, grupy.
- Cześć. – odpowiadam i dociera do mnie, że chyba nie wyglądam już tak młodo, jak mi się wydaje. No bo czemu to „dzień dobry”? Jak do ekspedientki w sklepie, albo profesora na uniwerku. Nie lubię tego „dzień dobry”, nie pasuje mi. Zwłaszcza w górach. Ale podziwiam ich – ubrani jak na zimę w mieście, dżinsy z dziurami na zgrabnych kolanach, porozpinane kurtki, otwarte piwo w gołych dłoniach. Kiedyś też pewnie bym tak szedł. Może to stąd to „dzień dobry”? Może pojawia się, kiedy własne zdrowie i komfort robią się ważniejsze od byle jakiej opcji wypicia piwa wszędzie gdzie się da? Bo piwo w ręku to taki atrybut tego wieku, taka trochę kontestacja, trochę, że wolność no i socjalnie to tak lepiej. Tak sobie myślę. Człowiek jak pije to i gada więcej, jak gada to mniej myśli o tym co robi, to może w efekcie to podejście tak nie męczy? Przynajmniej dopóki nie przestaje gadać.
Mówili, że Chatka Puchatka miała mieć remont. Nie widzę żadnych zmian ani oznak jakichś prac. Jest pluton wojska i gorąca herbata. 
Warunki na Wetlińskiej dalej zimowe i dalej nic nie widać. Do Smereka idzie szybko, w zasadzie bez przerw. Za to zejście do wioski ciągnie się w nieskończoność.


Poranek nie wita mnie niczym szczególnym – szaro i posępnie. Brak elementu zaskoczenia. Jednak już po kilkunastu minutach parcia pod górę dostrzegam pewne przebłyski słońca i błękit nieba nieśmiało przywracający światu kolory. Potem jest coraz lepiej. Oszronione przez noc drzewa zrzucają z siebie ciężar zamarzniętych kryształków wody, które srebrzą się w towarzystwie brązowych liści leżących na ziemi i jeszcze zielonej, niemal soczystej od wilgoci, roślinności tuż przy gruncie. Mgły zostały gdzieś w dole i rozlały się w kształt dolin Wetlinki i Dołżyczki.




Niezwykłe jest to, jak taka zmiana barw wpływa na nastawienie człowieka, jak ściąga z niego niewidzialny ciężar „niechcenia”, jak błyskawicznie podnosi wskaźnik naładowania wewnętrznej baterii.

Na Okrągliku dosyć mocno wieje, więc nie da się posiedzieć, jednak idąc w stronę Jasła robi się coraz przyjemniej. Drzewa na północnych stokach dalej oprószone białą woalką zimnej górskiej nocy. Wszystko się topi, spływa i spada w promieniach słońca. Jest październik a wygląda jak obietnica rychłej wiosny.

Na odsłoniętym fragmencie tuż przed Jasłem, dostrzegam w oddali znajome kształty. Białe turnie Tatr. Inwersja. Słyszałem, że z Bieszczadów niekiedy da się je ujrzeć, ale mi udaje się to po raz pierwszy. Po drugiej za to stronie widać Zalew Soliński. Dzisiejszy dzień w pełni rekompensuje pogodowe niedostatki dwóch poprzednich.


Zatrzymuje się u Tomka w Hipisówce. Kiedy byłem tu pierwszy raz prawie cztery lata temu, nie było nazwy. Od tamtej pory jednak wiele się zmieniło. Stara stodoła za domem zamieniła się w bar z miejscem na kameralne koncerty, gdzie można popijać wyborne nalewki robione przez Tomka i jego rodziców. A pomysłów na rozwój jest więcej. I jakże przyjemnie jest patrzeć jak cos się rozwija, jak ciężka praca łączy się z pasją i daje możliwość przetrwania w trudnych bieszczadzkich realiach. Bo łatwo jest rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Trudniej jest tu zostać, odnaleźć się, zakotwiczyć i mieć z tego coś więcej niż codzienne piwo pod sklepem. 

Szlak tonie we mgle, wiatr zawiewa ją z dołu i przewala przez grzbiet Wysokiego Działu. Gdzieś tak do Osiny znacząco nabiera wysokości, potem się nieco uspokaja. Nie ma żywego ducha, tylko ta mgła. Jakby chciała spowić to miejsce czymś niedopowiedzianym. To taki las z dziecięcych bajek, w którym zawsze czyhało coś złego. Tak wygląda.

Dopiero jakieś 30 minut przed Żebrakiem mijam pierwszych ludzi – dwóch. I już wiem, że na Rabe pojawiła się piła. A dwa lata temu nie było nic, czym można by obrabiać drewno. W lutym.
Na przełęczy znajome twarze – dwaj goście z dworca w Sanoku. Cały czas operowali na masywie Chryszczatej. Dzisiaj kończą. Ja tymczasem omijam Rabe i kieruje się na Chryszczatą. Białe krzyże porozsiewane w zasięgu wzroku, a może też poza nim, sprawiają, że czuje się jakbym stąpał po mogiłach. Trochę jak nieproszony gość, intruz. Chryszczata to cmentarz. Leży tu kilka tysięcy ofiar walk austrowęgiersko-rosyjskich z pierwszej wojny światowej a i pewnie kilka mogił tych z UPA też się znajdzie, w końcu po II Wojnie Światowej mieli tu swoje sotnie. Piękne miejsce do umierania. I straszne. Pokryte gęstym lasem, z każdej strony pod górę. Ci z lat 1914-1915 ginęli tu podczas srogiej zimy. Jakże musieli mieć przejebane walcząc w takim terenie. A teraz leżą pod tymi białymi krzyżami i cholera wie jeszcze pod którym bukiem albo świerkiem. Co im przyszło z tej walki? Ani tu Rosja ani Austria dzisiaj.



Mgła, która zniknęła przed Żebrakiem, znowu wlewa się spomiędzy drzew kiedy zbliżam się do szczytu. Nadciąga od dołu, zupełnie jakby zmarli powstali z mogił dokończyć swoją walkę. Brakuje tylko, żebym z wiatru wyłowił szepty. Można ześwirować.



Kiedy zbliżam się do Jeziorek Duszatyńskich klimat jest już zupełnie inny. Mgła zniknęła, nawet ziemia jest jakaś suchsza, jakby z tej strony innej pogody doświadczyła. Jeziorka dalej tu są kojąc wędrowca spokojem i głębią swojej toni. Przypadkowe dzieci potężnego osuwiska, jakie miało tu miejsce 110 lat temu.



Dolina Osławy jest jedną z piękniejszych i lubię do niej wracać, tylko, że dziś okrywa ją szarość, kolorystyczna nijakość. A mi się już nie chce iść. W Prełukach niepotrzebnie zostaje na szlaku, co daje mi możliwość grzęźnięcia w błocie i kałużach. A było pójść drogą.



W dzisiejszych czasach aby rozmawiać z duchami nie potrzebujemy żadnego nawiedzonego medium i magicznego hokus-pokus. Wystarczy Internet. Rozglądając się wczoraj za noclegiem w Komańczy napisałem na Couchsurfingu do kobiety stamtąd. Na profilowym zdjęciu uśmiechnięta twarz prawie już babci i zaznaczone na zielono „przyjmuje gości”. Tomek się nieco zdziwił, że ktoś z Komańczy jest na CS i zapytał o imię. Zastanowił się chwilę i spytał czy jest zdjęcie w profilu.
- Tak myślałem. Ona nie żyje. Zmarła ze trzy lata temu. Prawdziwa hippiska. Prowadziła takie jakby schronisko, ale teraz tam nic nie ma. Pozamykane.
Więc napisałem do trupa i u trupa przyszło mi spać. Na werandzie starego, opuszczonego, drewnianego domu, gdzie wszystko trzeszczało, skrzypiało a myszy urządzały sobie wyścigi w zamkniętych pomieszczeniach. To nie była spokojna noc.

Szlak od Komańczy do Przybyszowa wyglądał jak trasa przeprawowego rajdu 4x4. Rzucałem tam jobami na prawo i lewo i nie wiem czy bardziej nienawidziłem tych co szlak tędy poprowadzili, czy służb leśnych, które doprowadziły go do tego stanu.





Odprężyłem się trochę u Piotra, przy herbacie, otoczony miarowym pomrukiwaniem dwóch młodych sierściuchów. Potem mi się koty w nocy śniły. 

Wyszło mi, że nastukam dzisiaj kilometrów, bo u Piotra dowiedziałem się o studenckiej chatce w Wisłoczku. A nie byłem jeszcze nawet w połowie drogi do niej. Jednak to co się później zdarzyło to głośno wołało o pomstę do nieba. 




Jeśli patrząc na mapę obmyślicie skrót, którym pójdziecie za jakiś czas, to kiedy wyda wam się, że już jesteście w miejscu, w którym tenże skrót się zaczyna, zatrzymajcie się, złapcie oddech i spójrzcie na mapę. A potem zróbcie jeszcze raz to samo. 


Moszczaniec – czyli kurwa gdzie? Mam mapę tylko wąskiego obszaru wokół szlaku i rozpieprzony telefon. Karma! Mści się suka. Humanitarnie chciałem wczoraj wyprosić z pokoju pszczołę i w tej gonitwie za nią wypadł mi z ręki telefon. I chuj strzelił ekran. Więc teraz mam czego chciałem: odcięcie od cywilizacji. Te błota i bagna to za tę pszczołę, że jej bzyczeć w spokoju nie dałem. I ten Moszczaniec też. Tyle wiem, że w lewo Wisłok. To idę w prawo. Zaczyna się ściemniać. Udaje mi się zatrzymać auto. Dwóch gości wraca z roboty. Pytam więc gdzie jadą, bo ja na Puławy albo Wisłoczek. Nie znają, oni na Duklę.
- Ale to chyba nie jest ta główna droga z Komańczy na Duklę?
- No jest.
- Ta na Tarnawę?
- Tak.
- Ja pierdolę.
Analizuję to i nie wiem jak można było odjebać takie nawigacyjne faux pas. Sprawdzam u kierowcy w telefonie gdzie ten Wisłoczek. Kilkanaście kilometrów. Na szczęście dla mnie do Dukli jest objazd – jakieś remonty – od którego do Wisłoczka już tylko kilka kilometrów. W takich sytuacjach ludzie zwykle są życzliwi. Więc podwożą mnie do samego Wisłoczka. Jakimś cudem udało mi się zamknąć ten dzień zgodnie z planem. W zimnej, małej drewnianej chatce nurkuję w śpiwór i zapadam w sen.

I nie wstaję. Pieprzę to, cały dzień przeleżę. I tak ma walić deszczem. Już wali. A w śpiworze ciepło i sucho. 

Zadziwiające jak czasem potrzebne jest spotkanie z ludźmi, jak może odmienić dzień, chęci, motywację. Kilkanaście osób, 20 bez mała, grzeje się przy ognisku tuż obok mojej chatki. Wychodzę na zewnątrz w puchówce, krótkich spodenkach i japonkach bo nawet mi się nie chce patrzeć na te pobojowisko, co kiedyś było moimi butami. I od razu micha się cieszy, bo to a skąd, a dokąd, a może kieliszeczek, a następny, a kanapeczkę? Zmotywowali mnie do ruszenia odwłoka. I to było wspaniałe, nawet słońce na chwilę wyszło. Doszliśmy razem do Rymanowa. Zaklepali mi nocleg w Turkówce i pokazali skrót szlakiem przez Przymiarki. Chyba już byłem lekko pijany bo zadyszka mnie złapała pod górę. A na odsłoniętym wzgórzu wiało i zacinało deszczem. W oddali widziałem masywne cielsko Cergowej – ale to jutro. Teraz do ciepłego, ogarnąć się z tego błota i wyschnąć.





Grzegorz duje. Tak miał się nazywać ten orkan co to szedł nad Polskę jak sprawdzałem pogodę, jeszcze na sprawnym telefonie, ze trzy dni temu. Znam jednego Grzegorza, jak się wkurwi to nie podchodź. A jak się wkurwi po pijaku to zawsze cieszę się, że jestem po stronie jego znajomych. A ten chyba też zły bo zimnym powietrzem zacina. Spośród łysych buków na Cergowej też jakoś białe przebija. I znowu te rozpieprzone dukty, rozjeżdżone na wszystkie strony. I oni twierdzą, że motocykliści rozjeżdżają lasy. Bezwstydni. Setka motocykli musiałaby tak jeździć po 10 godzin dziennie przez pół roku a i tak takiego rozpierdolu nie byliby w stanie uczynić. Nie da się normalnie iść. Jeszcze z rana kalkuluję, obliczam gdzie i pod jakim kątem postawić nogę aby tego podsuszonego nieco buta oszczędzić. Ale z czasem zaczynam mieć to w dupie. Nie da się, z błotem nie wygram.



Na Cergowej ściółka pod lekką warstwą śniegu, buki srebrzystobiałe. I wieje, porządnie. Przegania chmury aby odsłonić niebo, dać szansę słońcu i przygania następne. Kolejna jest czarna i wali z niej śniegiem. Świat znika na kilka minut w mroku. 



Muszę zrobić małą przerwę i złapać stopa do Dukli. Do bankomatu muszę, bo przez portfel też jakiś orkan przeszedł i echo jedynie zostało. Na szczęście cała operacja zajmuję tylko około godziny.

Ciepło bije od pieca, na stole stoi gorąca kawa i pojawia się ciasto. Krótka przerwa w pustelni św. Jana z Dukli, na którą zaprosiło mnie dwóch mnichów. Ku pokrzepieniu przed dalszą drogą. Bardzo to przyjemne, tak przysiąść w ciepłym, pomówić, odsapnąć chwilę.

Dzisiaj na zmiany: słońce i śnieg. Tylko wieje niemal bez przerwy. O 14 jestem w Chyrowej a znaki mówią, że do Kątów 3.45h. Jeśli tu zostanę od 14 to się zanudzę, a jutro będzie więcej do przejścia. Jak do tej pory znaki raczej kłamały. Idę dalej. Chociażby ze względu na grę świateł, potyczkę opadającego już słońca z czarnymi chmurami, śniegiem czy żółć traw, warto było jednak kontynuować drogę przez Polany i Łysą Górę. Wyrobiłem się w 2,5 h a i tak zaraz po przybyciu do Kątów zapadł zmierzch i zaczęło sypać.






Zima zawitała w Beskid Niski. Wychodzę na pola nieco ponad wsią i wszystko dokoła przykrywa delikatna warstwa śniegu. Jest zimno, pewnie koło zera, może troszkę poniżej bo jeszcze się nic nie topi. Nawet błoto zesztywniało. Szlak szybko wędruję w las, na teren Magurskiego Parku Narodowego. Tu ścieżka jest wąska, taka na jedną osobę. Śladów jednak na niej praktycznie nie ma. Podejścia też jakby nieco inne. Strome, często prosto w górę, bez meandrowania. Dają się intensywnie we znaki. Ale w lesie jest przepięknie. Słońce przebija gdzieś z góry a biel dodaje uroku. Od czasu spotkania z wesołą grupą w Wisłoczku na szlaku nie minąłem ani jednego człowieka. I coś mi mówi, że tu szanse na to są jeszcze mniejsze. Mocno daje się we znaki Kolanin, z którego - pomiędzy drzewami - widać w oddali srebrną smugę Wisłoki. Nie zachwyca mnie przebieg szlaku w Beskidzie Niskim. Nie daję odczuć tutejszego klimatu. Większość czasu wspinam się i schodzę z kolejnych gór osłoniętych lasami. Teraz jeszcze, kiedy liści już w wyższych partiach prawie nie ma, coś tam chociaż spomiędzy tych drzew widać. Latem jednak roślinność zasłaniałaby wszystko. A przecież Beskid to łąki, polne dukty, miejsca po wysiedlonych wsiach, niezliczone przydrożne krzyże, stare cmentarze i cerkwie. Tego mi brakuje, bo takim ten region poznałem i w takiej formie mnie zauroczył. 






Sporo marudziłem na błoto w czasie tej wędrówki, na rozjeżdżone i zniszczone drogi leśne ale to co mnie spotkało na zejściu z Magury do Bartnego to było moje apogeum frustracji. Obawiam się, że gdybym wtedy spotkał kogoś, kogo mógłbym - jakąś najdrobniejszą poszlaką - powiązać z tym co tu zobaczyłem, to by doszło do rękoczynów. Magura to zdaje się jeden z ważniejszych szczytów w okolicy, zresztą na górze znajduje się pomnik papieski, jest wiata. Zakładam, że jeśli ktoś przyjeżdża w te okolice poobcować trochę z naturą, to będzie pierwszą górą na którą zechce się wybrać. Ale to co spotka na szlaku z/do Bartnego to jest kpina z turysty, któremu PTTK wyznacza szlaki. Najpierw rzeka błota, tak do kostki, i na całą szerokość, do drzew. Bo jak im się robi za grząsko na maszyny, to rozjeżdżają pobocze, tak, że jego też już nie ma. Pozostaje przedzierać się przez krzaki, albo topić w błocie. Ale i tak najlepsze zaczyna się już przed samą wioską. Kiedy wydaje ci się, ze jeszcze 15 minut i jesteś w bacówce. A potem przez godzinę próbujesz pokonać bagno, z wodą do połowy łydki. I ktoś tędy wyznaczył szlak. A wcześniej ktoś te wyrwy w ziemi zrobił. I to nie byli offroadowcy ani pasterze kóz, tylko Lasy Państwowe. Gdzieś tu kompletnie brakuje współpracy na linii LP – PTTK. Przy czym wiadomo, petetek i turyści są tylko gośćmi w królestwie leśników, więc tamci nie specjalnie muszą się nimi przejmować. Smutne to, bo to jest dowód dewastacji, której dokonują organy głoszące dumne hasła dbania o nasze wspólne dobro.




A zwieńczeniem tego kryzysu było wejście do bacówki PTTK w Bartnem. Wchodzę i od razu czuje, że jest zimno. Że nikt nie grzeje. Co więcej nikogo nie widzę, nikt się nie wychyla, nikt o nic nie pyta. Pusty dom. Już po minucie wiem, że nawet jak mi dopłacą to tu nie zostanę. 200m dalej trafiam do agroturystyki. I dowiaduje się, że w bacówce to tak już jest od jakiegoś czasu, że olewa się przypadkowych turystów, specjalnie się nie grzeje, odsyła się ich do wioski. Że głównie to masowe imprezy, kilka w ciągu roku, zloty różnej maści. A tak to z kijem nie podchodź. Chyba się to gdzieś dawno rozminęło z ideą.



Trzy czy cztery razy przeszedłem przez potok suchą nogą skacząc jakoś po kamieniach. Kolejny raz się nie dało. W tym miejsca było zdecydowanie za szeroko a i kamieni żadnych co by ułatwić sprawę. Na szczęście miałem przy sobie dwa zapasowe worki, takie na śmieci. Idealnie sprawdziły się w roli woderów. Przez pierwszą połowę tego dnia było więcej takich terenów jakich oczekiwałem. Trochę pól, łąk, trafiły się przydrożne krzyże, widoki na położone w dolinach wsie. Potem znowu zapadłem w lasy. Pierwszych od wielu dni ludzi na szlaku spotkałem na Rotundzie. Nie byli to jednak wędrowcy. Turyści, którzy wspinali się stromym i błotnistym podejściem od strony Regietowa, aby zobaczyć tutejszy cmentarz. Jeden z dziesiątków, jakie dla uczczenia ofiar I WŚ, postawili w tych stronach Austriacy. Każdy z cmentarzy to małe architektoniczne dziełko, zaprojektowane przez innego architekta. Cmentarz na Rotundzie, ze swoimi strzelistymi wieżyczkami, idealnie wpasowuje się w otoczenie. 






Wiedziałem, że to już moje ostatnie kilometry. Pora było myśleć o powrocie do domu. Do tego coraz bardziej dawała mi się we znaki lewa stopa, która od jakiś trzech dni coraz bardziej bolała i była lekko opuchnięta. Chciałem dojść jeszcze do Hańczowej, tam znaleźć nocleg i nazajutrz autobus do Krakowa. Sporo wysiłku kosztowało mnie podejście na ostatni szczyt na mojej drodze – Kozie Żebro. Dopadał mnie już lekki kryzys, a może tak działała myśl o zakończeniu wędrówki? Ze szczytu jednak całkiem przyjemne zejście prowadziło w dół aż do wsi. Karma spłatała figla. 8 minut po zejściu do drogi pojawił się autobus na Kraków. Jak dają to trzeba brać.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz