6.06.2017

Trochę niżej - De Los Lagos


Krajobraz, widziany z okna taksówki wiozącej nas z lotniska do centrum Puerto Montt, dziwnie przypominał Polskę. Soczysta zieleń drzew i traw była czymś tak niezwykłym, po tym co widziałem w Chile wcześniej, że przez chwilę miałem wrażenie powrotu do ojczyzny. Temperatura też spadła do normalnego letniego poziomu, było przyjemnie ciepło, ale daleko od nieznośnego skwaru.
Wycieczka na południe to był pomysł i plan Felipe, który część z tych miejsc pamiętał z dzieciństwa i uznał, że skoro Torres Del Paine nie wyszło, warto będzie zobaczyć te okolice. W tej przygodzie towarzyszyły nam Dani i Marcela. Nasza wizyta w Puerto Montt ograniczyła się do zjedzenia obiadu w jednej z dziesiątek restauracji mieszczących się na Targu Rybnym. Cóż wybór dań i świeżych ryb oraz owoców morza o jakim może jedynie pomarzyć klient restauracji we Władysławowie. Odbyliśmy jeszcze krótki rejs kanałem między miastem a wyspą Tenglo, ciesząc się piękną pogodą, otaczającą nas zielenią i fokami leniwie wygrzewającymi się w słońcu.









Z miasta wyjechaliśmy podmiejskim autobusem kierując się do przeprawy promowej Pargua-Chacao. Tam wsiedliśmy na darmowy prom osobowo-samochodowy, którym dostaliśmy się na Chiloe, drugą co do wielkości wyspę Chile. Szczęśliwie po kilku minutach złapaliśmy liniowy autobus, którym dotarliśmy do Ancud. To był nasz pierwszy nocleg na wyspie. Nieopodal naszego kempingu, z klifu roztaczał się świetny widok na zatokę i stały ląd.


Rankiem zwiedziliśmy jeszcze resztki XIX wiecznego fortu San Antonio strzegącego wejścia do portu, a potem zjedliśmy najlepsze empanadas jakie miałem okazję spróbować w tym kraju. Rewelacja!


Nad otwarty ocean dotarliśmy busem. Zatrzymaliśmy się wcześniej w przydrożnej kafejce, z której podwórza rozciągał się cudowny widok na plażę i otwarty, potężny Pacyfik. Tam w dole, to było idealne miejsce na dziki nocleg pod namiotem.



Do Natural Islotes de Punihuil dotarliśmy koło południa. Pogoda nadal była idealna a ocean zimny. Miejsce to jest bazą wypadową na pingwinowe safari. Nam jednak udało się dostrzec pingwiny opalające się na wysepkach bez wynajmowania łodzi. A ja po raz drugi w życiu mogłem popływać w oceanie.





Wróciliśmy do Ancud aby złapać autobus do Castro, gdzie dotarliśmy wieczorem. Komunikacja zbiorowa na wyspie jest całkiem przyzwoita i stosunkowo niedroga. Choć był to w zasadzie szczyt sezonu, szczególnie w mniejszych - lokalnych - busach, wcale nie gnietliśmy się jak sardynki.
Castro słynie z palafitos - charakterystycznych domów budowanych na palach, nad powierzchnią wody. Budowane były z myślą o zabezpieczeniu przed zalaniem ale także pomagały utrzymać z dala wszelkie robactwo. Udało nam się znaleźć nocleg w jednym z takich domów, zamieszkałym przez bardzo sympatyczną rodzinę. Co ciekawe pale takie trzeba wymieniać co dziesięć lat, więc utrzymaniu takiego domu wymaga od właścicieli sporo pracy.


Kiedy rano zbieraliśmy się do wyjścia cała zatoka była zalana, a powierzchnia wody znajdowała się jakieś dwa metry pod podłogą domu. Kiedy wróciliśmy po południu, odsłoniło się muliste dno. Ciężko o bardziej namacalny świadectwo istnienia pływów morskich.


Wędrówka do Muelle De Las Almas była czymś czego mi bardzo brakowało. Namiastką trekkingu na łonie natury, z dala od miast i zabudowań. Choć do idealnej wędrówki jej sporo brakowało. Okolica była przepiękna, zielona, pagórkowata z widokiem na ocean. Tylko, że sama wędrówka była dosyć krótka a i ludzi jak w lipcu pod Giewontem. Niemniej jednak miejsce warte odwiedzenia, nie tyle dla samej kładki, na którą ludzie ustawiają się w kolejce aby zrobić sobie zdjęcie, ile właśnie dla samej natury. A kładka i sama nazwa tego miejsca? Mają symbolizować drogę na drugą stronę. Biorąc pod uwagę ilość chętnych do wejścia na ową kładkę, sporo ludzi zdaje się być ciekawych co też po tej drugiej stronie się znajduje.





















Dalej na południe wyspy już się nie zapuszczaliśmy. Co ciekawe znajduje się tam prywatny rezerwat przyrody założony przez byłego prezydenta kraju i biznesmena Sebastiana Pinerę. 
Naszym następnym punktem było Quemchi - mała osada położona na wschodnim wybrzeżu Chiloe. Szczerze powiedziawszy nie ma w niej nic interesującego. Warto może tu zajrzeć, mając własny środek komunikacji, aby podjechać na Isla De Las Almas Navegentes, malutką wysepkę połączoną z lądem długą kładką dla pieszych. Znajduje się tu niewielki kościółek i cmentarz. Poręczę kładki okupują małe, drapieżne ptaki (coś jak sokoły), które ucztują sobie nieopodal na resztkach wyrzucanych z przetwórni ryb.







Z dwiema przesiadkami w Ancud i Puerto Montt docieramy do Puerto Varas. Po drugiej stronie jeziora Llanquihue piętrzy się wulkan Osorno. Pomimo, że ma zaledwie 2652 m n.p.m. wygląda potężnie, a jego wierzchołek pokrywa lodowiec. Nieco na południe widzimy kolejny wulkan -Calbuco, jest ponad 500 metrów niższy i jego kształt nie jest tak wyjątkowy. Jednak to on sprawił w 2015 roku spore zamieszanie w okolicy.




- Chodź zobacz, tu przed barem wszystko pokrywała metrowa warstwa popiołu!! Wszędzie, na całej drodze, w promieniu kilku kilometrów od wulkanu. Wojsko usuwało go przez kilka miesięcy.
Bar, czy też kafejka, znajdowała się przy drodze łączącej Puerto Varas z Ensenadą. Wracałem autostopem w dwóch turach z wodospadów Petrohue.


Tam nastąpił mały kryzys, kiedy poczułem, że dla dobra nas wszystkich muszę się na chwilę odłączyć. Ruszyłem podnóżem wulkanu Osorno szukając przebiegającego tam szlaku. Ścieżka, czy cokolwiek to było, wyglądało jak pozostałości rzeki popiołów. Było kompletnie sucho a pył wysuszał śluzówki. Ponieważ nie mogłem znaleźć szlaku kierowałem się na azymut chcąc przeciąć podnóże góry i dostać się w rejon schroniska. Po drodze spotkałem trójkę młodych ludzi, którzy siedzieli zrezygnowani, bez wody. Odpoczywali i zamierzali wracać do drogi. Również szukali szlaku, ale bezskutecznie. Było jeszcze wcześnie a i zapasów wody miałem na jakiś czas więc postanowiłem próbować dalej. Po kilku głębokich jarach, obficie porośniętych roślinnością rodem z dżungli (co za potężne drzewa rosną na tych glebach), postanowiłem dokonać odwrotu. Zajęło mi to jeszcze kilkadziesiąt minut zanim trafiłem do jednego z dziesiątków popielatych koryt, którym zacząłem schodzić w dół. W nim dopiero znalazłem oznaczenia szlaku. Wcale jednak nie miałem ochoty próbować w górę jeszcze raz. Dotarłem do rzeki i zmyłem z siebie pył. Byłem cały mokry od nieznośnego skwaru panującego na wulkanicznym pustkowiu, i mocno styrany walką o wynajdywanie drogi, a mimo to spokojny.








Potrzebowałem tego oderwania po irytującym ścisku panującym przy wodospadach. Miałem dosyć hałasu, ludzi i niezdecydowania moich towarzyszy. Umówiliśmy się na wieczór na kempingu i każdy ruszył w swoją stronę.





W miarę sprawnie złapałem jednego stopa do Ensenady i chwilę później kolejnego, który wysadził mnie przy kawiarni. Jej właścicielem był wysoki i szczupły jegomość, który opowiedział mi o wydarzeniach sprzed dwóch lat. Wybuch Calbuco spowodował wówczas również ograniczenia w ruchu lotniczym i co oczywiste ewakuację miejscowej ludności. Na ścianach lokalu było sporo zdjęć z erupcji wulkanu. Jedyne co przyszło mi do głowy na nie patrzyłem to - wow - katastrofa wyglądała bowiem zjawiskowo.


Po dwóch noclegach na kempingu nad jeziorem Llanquihue, ruszyliśmy na północ do Osorno, skąd udało nam się złapać lokalnego busa do Termas Aquas Calientes. To był czas relaksu, wygrzewania ciała i zmywania z siebie brudu tygodniowej wycieczki.




Ostatnim punktem naszego wypadu, przed powrotem do stolicy, była Valdivia. Miasto słynące ze znakomitego craftowego piwa oraz najsilniejszego odnotowanego współcześnie trzęsienia ziemi, które zniszczyło je w 1960 roku. Niegdyś wstępu do miasta bronił system fortów. Jednym z nich była Niebla, gdzie obecnie znajduje się muzeum. Z samego fortu poza resztkami murów i armat niewiele zostało. Jest jednak na tyle ciekawie położony, że warto poświęcić mu kilka chwil.





Cerveceria Kunstmann, czyli najsłynniejszy craftowy browar w Chile zakończył nasze podboje. Krótka wycieczka po kompleksie, degustacja trunków i pozostało pożegnać się z południową częścią kraju i wrócić do upalnej stolicy, gdzie za kilka dni czekał na mnie samolot do Europy.



I to byłby koniec chilijskich opowieści. Wyprawa na drugi koniec świata, na południową półkulę była wyjątkowym doświadczeniem z wielu względów. Jeszce raz jednak podkreślę, że nie odbyłaby się bez Felipe. Salud hermano!!



4 komentarze:

  1. Fajna relacja szkoda tylko, ze wulkan został niezdobyty! I mam nadzieje, ze przywiozłeś przepis na te empanady!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Empanady będą na pewno. Ich konsumpcja będzie niczym powrót do Chile :D

      Usuń
  2. Bathory, blog Ci sie pokryl kurzem;)

    OdpowiedzUsuń