26.04.2017

Andy? Niekoniecznie


Nie da się ukryć, że kiedy pomyślałem o wyjeździe do Chile przed oczyma stanęły mi potężne, ośnieżone szczyty Andów. Nie da się też ukryć, że przez dłuższą chwilę marzyłem o zdobyciu któregoś z tych kolosów. Czasem jednak nie wszystko idzie po naszej myśli.
Po powrocie z Valpo i znalezieniu odpowiednio korzystnych cenowo biletów na północ, zamarzył mi się górski trekking. Okazja ku temu była właściwie pod samym nosem, ze stolicy w góry jest mniej niż sto kilometrów. Do tego można tam dotrzeć w trzy godziny podmiejskim autobusem.



W okresie, w którym przebywałem w Chile, ogromnym problemem były panoszące się - szczególnie w środkowym rejonie kraju - pożary. Przez kilka pierwszych dni nad Santiago wisiało coś jakby smog, nie był to jednak li tylko efekt miejskiej nadprodukcji nieprzyjemnych substancji, ale przede wszystkim skutek ogromnych pożarów, które spędzały sen z powiek wielu ludziom i służbom ratunkowym. 

Nie doceniłem właściwie tego zjawiska. Jadąc malowniczą drogą w kierunku Banos Morales nie widziałem nic, co mogłoby wskazywać na jakieś problemy u podnóża potężnych gór. Jednak na miejscu okazało się, że droga na lodowiec El Morado jest zamknięta. A przyczyną jest oczywiście zagrożenie pożarowe.

Może stąd nie zauważyłem zbyt wielu turystów. Z tymi, którzy rzucali się w oko szybko nawiązaliśmy współpracę. Anamar z Brazylii i dwóch chłopaków z Oklahomy: Stephen i Will. Ruszyliśmy razem szlakiem biegnącym lewą stroną rzeki, trochę się gubiąc, jednak sukcesywnie prąc do przodu. Przed nami piętrzyły się potężne góry, takie o jakich marzyłem, jednak były tak daleko, że wydawały się niedostępne. My grzęźliśmy w suchym pyle i nieznośnej spiekocie.

Po kilku godzinach spotkaliśmy Roberto, gościa z Ekwadoru, który podążał naszym tropem, tak samo nie wiedząc do końca gdzie się kieruje. Po wspólnych ustaleniach - wspartych zasięgnięciem rady pracownika tutejszej kopalni - zarządziliśmy powrót. Niespecjalnie było gdzie się pchać, do lodowca od tej strony raczej nie mieliśmy szans się dostać, a nic więcej ciekawego, według słów wspomnianego gościa, nie miało nas tu spotkać.

W Banos Morales siedliśmy więc przy zimnym stoucie i empanadach, o których po kilku godzinach tułaczki, każdy z nas marzył i przy rozmowie czekaliśmy na autobus. Ten bowiem zjawia się tu tylko dwa razy w ciągu dnia i to też nie co dzień. Ale, jako że towarzystwo okazało się całkiem przyjemne, specjalnie nie narzekaliśmy. Zabrałem ze sobą sprzęt na trzy dni, a przyszło mi wracać po 12 godzinach. A kiedy wracaliśmy, na jednym ze wzgórz po drodze ujrzeliśmy kłęby dymu a potem ogień, oraz zastępy straży pożarnej. Niesamowite, rankiem się tu nic nie działo.
fot. Stephen Steiner
Na koniec ze Stephenem i Willem umówiłem się za kilka dni w Calamie skąd mieliśmy ruszyć na Atacamę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz